wtorek, 2 marca 2010

Ścianka, 1 marca 2010, Chłodna 25


Pierwszy raz byłam na koncercie Ścianki w 1999 roku w Stodole. Oni byli wtedy świeżo po wydaniu debiutanckiego "Statku kosmicznego Ścianka" i grali support przed Pudelsami, a ja przyszłam na zespół Maleńczuka i robotopodobne podrygi sceniczne Ścianki, okraszone słynnym już w towarzystwie, które wraz ze mną uczestniczyło w tym koncercie "pu! pu! pu!" delikatnie mówiąc nie zrobiły na mnie wrażenia. Wrażenie pozostało i potem nie ciągnęło mnie do zgłębiania twórczości zespołu. Aż do 2003 roku, kiedy grał on na Przystanku Olecko. I nagle, w tym samym składzie, który był na koncercie w Stodole, stwierdziliśmy, że to, co właśnie usłyszeliśmy, było niesamowite. Ośmielona kilkoma piwami podeszłam nawet do artysty Cieślaka, by zaserwować mu tysięczne w jego życiu stwierdzenie, że koncert był fantastyczny. Do tej pory wspominamy z przyjaciółką Anną romantyczną, lekko zataczającą się sylwetkę artysty, odzianego w rozchełstaną, błękitną koszulę i opierającego się o automat do gry w Tawernie. Po tym koncercie moja przygoda ze Ścianką została zawieszona, aż do wczoraj. Ze wspomnianą już Anną wybrałyśmy się na Chłodną 25, by bohatersko przepychać się do klaustrofobicznej salki, w której miał grać zespół. Dzięki zwinności Anny udało nam się załapać się na rewelacyjne miejsca pod samą "sceną", czyli na dywanie, na którym stał Cieślak i siedział perkusista. Członkowie zespołu stali na środku, a ludzie stali lub siedzieli między nimi, wokół nich, za nimi, przed nimi i pod nimi. Sam koncert fatalnie nagłośniony. Było głośno, rzężąco i ciasno, ale była w tym niesamowita magia. To był taki comeback do dawnych kameralnych koncertów typu jam sessions z Brylewskim w oleckiej Tawenie. Zagrali cały materiał z nowej płyty, zero "hiciorów". Muzyka Ścianki kojarzy mi się z morzem, wiatrem (i wcale nie przez "Dni wiatru") i takim niesamowicie przyjemnym poczuciem wolności i przestrzeni. Bardzo przyjemnie się tego słuchało (pomimo koszmarnego nagłośnienia) i chłonęło tę atmosferę. I, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, czułam się wczoraj naprawdę szczęśliwa. Po koncercie tym razem Anna ośmieliła się zagadać artystę. Oczywiście dopełniłam swojej typowej już niezdolności do rozpoznawania nazwisk artystów i rozmawiając z Michałem Bielą, byłam przekonana, że mam przed sobą Jacka Lachowicza. I huk, że jeden jest basistą, a drugi klawiszowcem (ha, już zdążyłam się wyedukować!). Przed berlińskim The National wypada chyba chociaż zerknąć na skład zespołu, by w ogóle wiedzieć, kto serwuje te piękne dźwięki.

Aha, wyrazy uznania dla pani, która siedząc tuż za Cieślakiem, zasnęła na koncercie - nie sądziłam, że to wykonalne :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz